Jest jednym z tych momentów, które uwielbiam. Po niekończących się przygotowaniach, pakowniach, pożegnaniach i obietnicach, po występujących po sobie na zmianę: stresach, euforiach, złościach, po „zmęczeniach i odniechceniach”’ – w końcu nadchodzi. Cisza, zupełny spokój i świadomość, że od tej pory będzie już tylko pięknie. Drzwi zostały zamknięte.
Nie będzie w tym nic odkrywczego, jeśli powiem, że przygotowanie do wyjazdu na misję jest niezwykle trudnym procesem. I nie dotyczy to tylko tego pierwszego – gdy rzeczywistość, w której znajdziemy się już niebawem znana jest tylko z ładnych obrazków i, zabarwionych legendarnością, opowieści znajomych. Dotyczy to i pierwszego, i każdego kolejnego: drugiego, siódmego i dziewiątego (dwa ostatnie znam, niestety, tylko z opowieści znajomych). Bo każdy, naprawdę każdy wyjazd, wiąże się z ogromnymi zmianami. Jest rozpoczynaniem w swoim życiu nowego etapu.
Albo kłamią, albo nie mają kompletnie zielonego pojęcia, o czym mówią ci, którzy: „Podziwiają za decyzję o wyjeździe na MISJE”. W samej decyzji nie ma nic, ale to nic heroicznego: „words, words, words”.
Sprawa komplikuje natomiast, gdy trzeba już zrobić kolejne – trudniejsze – kroki. Podjąć działania, które nie pozostaną bez konsekwencji. O czym mowa? O zamykaniu drzwi. Tak. Właśnie.
Nie wierzę w to (a jeśli jestem w błędzie to, proszę, poprawcie), że można dobrze pomagać drugiemu człowiekowi, samemu mając w swoim życiu jakieś niedokończone historie – chronicznie za czymś tęskniąc, mając nadzieje, gryząc się z czymś, stale analizując. No nie da się i już. Pracując na misji praktycznie cała uwaga, czas, nawet emocje, skupione są na tym co tu i teraz. Jednoczesne funkcjonowanie w dwóch przestrzeniach jest olbrzymim balastem, którego jak najszybciej trzeba się pozbyć.
Tylko, broń Boże, nie zrywajcie kontaktu
Nie mówię tu teraz o poświęceniu dla idei, dla wartości – o bohaterskim kończeniu wszystkich znajomości i niemalże pustelniczej pracy na drugim końcu świata (praca z drugim człowiekiem trochę koliduje z charakterem życia pustelnika, ale wiadomo, o co chodzi…). „Zamykanie drzwi” to świadomość nieuchronnego wkroczenia w nowy etap. To przede wszystkim emocjonalna dojrzałość do poradzenia sobie z możliwymi tego konsekwencjami. Zostawiając w sobie coś, co angażuje myśli, uczucia, co w nas nieprzepracowane – narażamy się na ryzyko porażki. Ale nie naszej, prywatnej. Misyjnej. Tego, że nie będziemy w stanie skutecznie i dobrze pomagać tym, do których jedziemy. A przecież o to tutaj chodzi! To my – wolontariusze – mamy być silni. To na nas mają polegać. My mamy wspierać, pocieszać i kochać. W każdej chwili być gotowi do pracy.
Dlaczego o tym mówię…
Bardzo często w panującym przed wyjazdem chaosie zapominamy o przygotowaniu do niego samych siebie. Tego, co w środku. Mamy pięknie wyprasowane ubrania (słodka naiwności…), dokumenty włożone do teczki, nowe skarpety i nawet oprawkę na paszport. I nie wiadomo po co, do tej naszej „życiowej walizki” wkładamy tysiące myśli zupełnie niepotrzebnych.
Misje to ciągłe otwieranie nowych drzwi, często takich, które bardzo trudno jest potem zamknąć. Ale, pomimo wszystko, to, czego doświadczycie za tymi drzwiami, będzie czymś najpiękniejszym, co w życiu można spotkać. Miłością.
~Mila