Czas nie szczędzi człowieka, jest nieuchronny dla większości materii. Bywa, że bardzo chciałoby się go zatrzymać. Głośno i dobitnie krzyknąć: stop! Chwila! Jeszcze nie skończyłam, albo co gorsza, jeszcze nie zaczęłam!
Choć takie chwile bywają przykre to lubię, gdy pojawiają się w moim życiu. Uzmysławiają mi, że robię coś ważnego. Oczywiście jest znacząca różnica czy jest to kończąca się filiżanka ulubionej flat white, czy pożegnanie pewnego etapu w życiu. Zawsze szkoda – lecz o ile kolejną kawę mogę sobie kupić, o tyle świadomość, że ,,nic dwa razy się nie zdarza” nieco dobija. Pragnę podzielić się z Wami bardzo intymną metamorfozą. Przemianą, która miała swój początek pół roku temu na Madagaskarze, kolejny etap nastąpił niedawno w Polsce, a termin i miejsce zakończenie są nieznane – niech mnie życie zaskoczy – już mam odwagę mu na to pozwolić. Uchylam subtelnie drzwi do mojego świata, z nadzieją na odwzajemnioną delikatność i zrozumienie.
Między początkiem a końcem
Pamiętam ostatni dzień na misji w Fort-Dauphin. Czułam spokój duszy świadczący o tym, że zrobiłam wszystko, co mogłam najlepiej, ale także niepokój w sercu, który nie był strachem o sytuację, w której byłam, lecz niepewnością o moje wnętrze. Znowu do głosu dochodziło moje ego. Wewnętrzne ,,ja” zastanawiało się, ile zostanie tej nowej mnie po powrocie do Polski. Pamiętam także siebie w pierwszym dniu misji: mocno zafascynowaną nowym otoczeniem, a jednocześnie bardzo przerażoną. Bałam się niezdefiniowanej do tej pory rzeczy. Pomiędzy pierwszym a ostatnim dniem nie było strachu. Między początkiem a końcem była miłość.
Miłość w praktyce najprostsza, a o której mówi się najtrudniej.
Najczystsza miłość tego świata. Bezinteresowna, szczera, taka od pierwszego wejrzenia i taka, która musi dojrzeć. Ta, która nie rani, pomimo iż łamie ci serce. Miłość w praktyce najprostsza, a o której mówi się najtrudniej. Coś, czym kochasz się dzielić tylko dlatego, że kochasz, i co czujesz, że robić musisz. Bo Madagaskar uczy kochać w prosty sposób. Nie wielbiąc, zapatrując się w kogoś, obdarowując czy chwaląc. Uczy kochać przez czyn i bycie blisko. Tam nie boisz się odrzucenia, tam twoja słabość staję się mocą. W misyjnych warunkach dociera do ciebie, że słońce – w ogóle niepytane – może zajść dla ciebie w każdym momencie i nie będzie kolejnego dnia. Zatem uczysz się wykorzystywać chwile tak zwyczajnie, robić z miłością to, co do ciebie należy. Nie trzeba przemierzać dziesięciu tysięcy kilometrów, aby to pojąć. „Kochaj i rób co chcesz” to sentencja znana każdemu. Przyznać jednak muszę, że na misji, na odległość, tam, gdzie mocniej dostrzega się ulotność chwil, gdzie jesteś ty i grupa ludzi, tam prościej jest okazać uczucia. Zmusza cię do tego sytuacja. Odruchowo uczysz się przytulać obcą ci osobę w ramach wdzięczności. Otwarcie mówisz, że ci na kimś zależy i dobrze, że jest. Łatwo jest kochać na misji, trudniej w stosunku jeden do jeden. Między innymi dlatego tak trudne bywają powroty do dawnej rzeczywistości… do naszego europejskiego świata, gdzie jednak odczuwalna jest blokada w wyrażaniu uczuć. Tutaj zakładamy, że istnieje morze ewentualności, które mają szansę się wydarzyć – tam nie ma czasu o tym myśleć.
Świat na ciebie nie poczekał i czekać nie będzie.
Gdy wróciłam z Czerwonej Wyspy, bardzo chciałam zamknąć się w swoistym kokonie, najszczelniej jak się tylko dało. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Herbata z malinami smakowała tak samo, pies nadal nie cieszył się na mój widok, moja babcia nie przestała się o mnie troszczyć, Janusz Leon Wiśniewski wydał kolejne powieści, a Shakira wciąż nie zapowiedziała koncertu w Krakowie. Mimo trzymiesięcznej rozłąki przywitania ze znajomymi były identyczne, spojrzenia, gesty – te same, choć może nieco cieplejsze? Pojawiło się pytanie: kto się bardziej zmienił ja czy ci, którzy tu zostali? Trzeba było pożegnać złudzenie – czas się jednak nie zatrzymał. Świat na mnie nie poczekał i czekać nie będzie. Wszystko się zmienia, ale nie jednostajnie przyspieszonym rytmem. Jeśli chcesz działać, musisz iść do przodu sama. Nie czekaj, aż ktoś cię popchnie, bądź pięć razy zapyta, czy na pewno już chcesz. Idź! W moim przypadku, po powrocie, ciążąca niepewność dała upust i zrobiła miejsce dla tęsknoty. Tęsknoty, która w połączeniu z miłością napędza do działania lepiej niż ostatni termin złożenia pracy magisterskiej. Długo oscylowałam pomiędzy ogromną potrzebą ciszy i spokoju. a istnym szaleństwem. To pierwsze pojawiało się wtedy, kiedy tęsknota brała górę, wówczas nie chciałam słyszeć kierowanych do mnie pytań, nie miałam ochoty nic opowiadać. Pragnęłam tylko w samotności wspominać, jak było na misjach i zastanawiać się, jaki jest dalszy ciąg urwanych przez los historii. Szaleństwo przychodziło zaś wtedy, kiedy zaczęłam zauważać, że nikt nie jest w stanie zobaczyć tamtego świata moimi oczami. Zdjęcia, filmy, pamiątki i opowiadane wydarzenia to tylko dowody na to gdzie byłam, ale nie na to co przeżyłam. To zostaje już u mnie…
Opłaca się poszaleć
Co teraz robię? Szaleję, ale w bezpieczny sposób, po prostu dużo robiąc z myślą o MISEVI. To są te moje kroki do przodu, kolejne pomysły, projekty, którym przyświeca jedna motywacja – by na tej często cytowanej ławce, zwanej życiem było miejsce dla każdego. Tegoroczny adwent to dla mnie czas emocjonalnych rewolucji. Gdzie w oczekiwaniu na Najważniejsze, nie chcę czekać w stagnacji, lecz otwierać się na nowe. Wygodniej byłoby mi żyć spokojnie, lecz w tym wypadku opłaca się poszaleć. Bo jak szaleć to tylko z miłości…
~Natalia