Naprawdę lubię Pana Boga. Lubię Jego pomysły. Lubię Jego poczucie humoru. Lubię to, że jest zaskakujący. I to, że ostatecznie wszystkie zbiegi okoliczności okazują się być całkiem sprytnym planem. I to, że dane mi jest w tym wszystkim uczestniczyć.
Wczorajszy dzień zaczął się zupełnie inaczej niż zwykle – nieprzyjemnie i późno. Byłam masakrycznie zmęczona jeszcze zanim wstałam. To efekt przedwczorajszych rewelacji: dwóch wymagających laboratoriów, dwóch ważnych kolokwiów i fantastycznej MISEVIowej wigilijki, która trwała do 2 w nocy.
Z łóżka zwlokłam się dopiero o 8 i to też wyłącznie z rozsądku, by móc bez pośpiechu tępo przeżuwać kanapkę.
Plan dnia był prosty – już nic nie muszę! Zostały mi tylko dwa wykłady, odbiorę ostatni prezent i mogę z czystym sumieniem nie przejmować się niczym. A jutro jadę do domu.
A skoro już jadę do domu, mogę po drodze odwieźć część rzeczy pozostawionych w mieszkaniu przez Marysię (urzędującą obecnie na Madagaskarze). Zadzwoniłam więc do jej mamy, żeby się zapowiedzieć. Mama zaprosiła mnie chętnie, ale oprócz tego miała dość niestandardowe życzenie – zapytała czy mogę przywieźć jej poprzedni numer Wiadomości Misyjnych. Oczywiście bez przymusu, żebym się nie fatygowała ich zdobyciem jeśli to będzie problematyczne. Co prawna swój egzemplarz gdzieś posiałam, ale uznałam, że wystarczy skoczyć do biura po nowy. A skoro i tak miałam jechać w tamtą część Krakowa po odbiór prezentu, to czemu nie.
Tak też zrobiłam, kombinując przy okazji jak tu po drodze zjeść obiad, bo ani nie chciało mi się nic gotować, ani drugi raz wychodzić z mieszkania za dwie godziny, a pora jeszcze była za wczesna. Ostatecznie uznałam, że trudno, załatwię biuro, prezent i najwyżej pieszo pójdę do upatrzonego punktu wydawania posiłków, coby zajęło mi to trochę więcej czasu.
Słowo wyjaśnienia na wstępie:
Nasze MISEVIowe biuro mieści się w budynku wydawnictwa ITKM, przy seminarium Księży Misjonarzy. Na ogół urzędujemy tam w godzinach wieczornych, jak już wszyscy skończą zajęcia.
Przyjechałam na miejsce, pan mnie wpuścił, poszłam po Wiadomości. Będąc w biurze nawet nie zdjęłam kurtki, ani nie zapalałam światła, bo przecież zaraz wychodzę. Zresztą wcale nie chciałam się afiszować, kolejny dzień z rzędu tam urzęduję, jakbym naprawdę nie miała co robić między zajęciami. Znowu wyjdę na pracoholika i to tuż przed świętami.
Z drugiej strony jakoś tak głupio mi było przyjść i od razu wychodzić, a że nadal wymęczona byłam strasznie, to usiadłam sobie na chwilę jedząc jabłko.
Wyobraźcie to sobie.
Trzy dni przed Wigilią. Półmrok zachmurzonego dnia. Godzina 11. Laptop nieużywany, nie ma papierów porozkładanych na biurku. Światło zgaszone. Sylwia sama w biurze. Naubierana zimowo. Siedzi na kanapie i je jabłko.
Co najmniej podejrzane.
Na korytarzu co chwilę rozlegały się kroki. Trochę się spinałam, bo bardzo nie chciałam nikogo spotkać – dobrze wiedziałam jaka to dziwna sytuacja i wcale nie chciałam się tłumaczyć, że przyjechałam tylko po jedną gazetkę. Choć szansa na to, że ktokolwiek się pojawi była niewiarygodnie mała. Kto normalny przychodziłby w taki dzień o takiej porze do biura? Tylko pracownicy wydawnictwa wędrowali tak mnie stresując.
Nie minęły dwie minuty, a tu nagle drzwi się otwierają. A za nimi… klerycy!
Poczułam się bardzo głupio. Niby nic nie robię, niby mogę tam przebywać, no ale… właśnie – nic nie robię. Jakbym coś robiła to byłoby dużo bardziej w porządku. Także lekko zaskoczona próbowałam ratować sytuację – poszłam wyrzucić ogryzka i usiłowałam prowadzić sensowną wymianę zdań, przy czym zapewniłam, że mam jeszcze tylko jedną rzecz do zrobienia (sprawdziłam maila, w końcu praca na laptopie zawsze wygląda jak praca). Generalnie okazało się, że panowie mają nowy numer Wiadomości Misyjnych i chcą go przynieść do pakowania. A że ja swoją „jedną rzecz” szybko skończyłam, to zaoferowałam pomoc – było mi to całkiem na rękę, bo przynajmniej zrobię coś pożytecznego i będę mogła pójść na obiad w porze obiadowej, a nie o 11.
Siedliśmy więc razem i jak te świstaki zawijaliśmy w sreberka nowe gazetki. Znaczy do kopert wkładaliśmy i przyklejaliśmy adresy. Trwało to dość długo, więc i mogliśmy dość dużo pogadać – dlatego właśnie lubię takie przypadkowe spotkania.
W międzyczasie zadzwonił telefon stacjonarny, Wojtek odebrał i okazało się, że ktoś chce rozmawiać z MISEVI. Dziwne. Okazało się, że to tylko inny kleryk, który pytał czy chłopcy potrzebują pomocy i mu się na dowcipy zebrało. Podejrzewam jednak, że nie miał pojęcia, że akurat jestem w biurze, więc wyszedł ciekawy zbieg okoliczności.
Nie minęła minuta, a tu ktoś dzwoni do Łukasza. Rozmawiał z jakąś siostrą, rozmawiał i nagle słyszę „z MISEVI? no, właśnie siedzi koło mnie dziewczyna z MISEVI, to ją od razu dam”. Wyszło komicznie, ale tym razem nawet bardzo przydatnie. Okazało się, że siostra chciała umówić nas na prezentację dla kolędników misyjnych. Poszło nadzwyczaj szybko, sprawnie i bezpośrednio – zaleta spędzania całego wolnego czasu w biurze…
Jakoś koło 13 przerwaliśmy pracę, złożyliśmy sobie życzenia bożonarodzeniowe i udaliśmy się w swoje strony. Pojechałam odebrać prezent, po czym ruszyłam z powrotem na przystanek Poczta Główna.
Gdy byłam w zasięgu biegu-na-autobus na przystanek podjechał tramwaj, którym mogłabym dostać się na Plac Wszystkich Świętych i przesiąść się na mój właściwy. Tym drugim udałabym się coś zjeść i poszła od razu na drugi wykład. Naprawdę mogłam na niego zdążyć, ale nadal byłam zmęczona i wcale nie chciało mi się biegać. Doszłam szłam spacerkiem aż pod drzwi, a on tam stał i czekał, ale już miał drzwi zamknięte i wcześniej zadzwonił na odjazd, więc nie było szans, że mnie wpuści. Okazało się też, że na kolejny w tamtą stronę muszę czekać 7 minut. Bez sensu – idę pieszo.
Tak naprawdę od tego momentu wszystko, co robiłam, działo się jakby bez mojego udziału. Nie przemyślałam żadnej z rzeczy, o których zaraz przeczytacie. Każda z nich to był impuls i nadal nie wiem, skąd one mi się wzięły.
Najwidoczniej w moim przekonaniu z Poczty Głównej na Plac Wszystkich Świętych najbliżej jest przez Rynek, bo poszłam przed siebie. Przeszłam ze dwadzieścia metrów i po lewej, przy ścieżce na Planty, tam gdzie ul. Sienna się zagina, zauważyłam starszą panią z papierowym kubeczkiem. Taką niziutką, w trochę brudnych ubraniach, czekającą na dar od losu.
Podeszłam do niej i wywiązał się taki dialog (100% autentyczności):
– Co mogę dla pani zrobić?
– Cio? – pani pochyliła się w moją stronę. Wyraźnie nie usłyszała.
– Czy mogę coś dla pani zrobić? – powtórzyłam głośniej.
W tym momencie zaczęłam się zastanawiać, co to za głupie pytanie? Z jakiej beczki ona miałaby chcieć żebym coś dla niej zrobiła? Wspaniale, że jestem człowiekiem wielozadaniowym, ale ona na pewno nie ma listu do nadania, nie wyśle mnie do sklepu po taśmę klejącą, ani nie zleci wieszania choinkowych światełek. Właściwie, co ja w ogóle robię? Wiedziona instynktem wolontariusza zatrzymałam się widząc pierwszą lepszą osobę, której mogę dać coś z siebie – choćby trochę uwagi, rozmowy? „Wspaniale, Syju”, pomyślałam, „i o czym teraz będziesz sobie z tą panią rozmawiać?”. A potem przyszło mi na myśl, że strasznie głupio wyjdzie jak się okaże, że ona sobie tylko tu stoi i czeka, a ja od razu wyskakuję z taką manią ratowania świata i wyręczania ludzi.
– Zbieram na jedzenie – wysepleniła.
– Mogę pani coś kupić – wchodzimy na znane terytorium.
– Cio?
– Mogę pani kupić coś do jedzenia.
Pani zamilkła na chwilę, wpatrując się we mnie i coś jakby przeżuwając. Właściwie spodziewałam się, że się nie zgodzi. Wtedy ja poinformuję ją, że pieniędzy nie daję, przeproszę i pójdę dalej, przejęta, że zmarnowałam taką dobrą okazję nawiązania kontaktu z bezdomnym.
Pani wymamrotała coś, więc dla jasności uściśliłam:
– Tutaj chyba jest taka pierogarnia, mogę kupić pani coś.
– Cio?
– Chcę kupić pani obiad!
Nie mam pojęcia, co odpowiedziała. Byłam zbyt zaskoczona tym, co padło z moich ust, bo stało się to jakoś niezależnie ode mnie. Poza tym troszkę się przestraszyłam, to było stanowczo zbyt bezpośrednie. Jakbym planowała tego typu akcję, próbowałabym to wyrazić w jakiś grzeczniejszy sposób, przez co zaczęłabym się plątać i poprawiać – tak wygląda moje rozmawianie z ludźmi spotkanymi na ulicy. Co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to były zupełnie nie moje słowa. Padły jednak z moich ust, a pani nie oponowała, więc wypadało przejść od słów do czynów. Powtórzyłam, że jeśli dobrze pamiętam, to tu obok podają pierogi. Ona przytaknęła i podreptałyśmy powolutku.
Pierogarnia faktycznie była na swoim miejscu. Pani ochoczo wdrapała się po schodkach, zajęła pierwsze wolne miejsce i oczekiwała. Chciałam zaprosić ją do przejrzenia oferty, ale nie byłam pewna jak z jej wzrokiem, czy czytaniem, więc po prostu zapytałam co chce. Była lekko zagubiona, więc wymieniłam trzy najpopularniejsze wersje pierogów, choć mieli ich tam kilkanaście. Ona wybrała swoje, ja swoje, zamówiłam. W przypływie dobroci wzięłam też kompot.
To „w przypływie dobroci” mogło zabrzmieć okrutnie, ale to nie żaden sarkazm, czy szyderstwo. Coś się we mnie zmieniło i sama to dostrzegłam. To, że zjem razem z nią było absolutnie oczywiste (choć równie absolutnie nieplanowane). Z radością zauważyłam też, że nawet nie zakodowałam ile płacę (choć sama sobie jedząc na mieście liczę każdą złotówkę).
Czyniłam dobro i przychodziło mi to naprawdę naturalnie – to fenomenalne! Zwłaszcza, że w ostatnim czasie zauważyłam jak obrastam coraz grubszą skorupą sceptycyzmu, gdy chodzi o pomoc bezdomnym i ubogim, którzy są blisko nas. W Afryce pomaga się dużo łatwiej.
Muszę jednak przyznać, że duża w tym zasługa tej pani. Przyjęła to, co jej zaproponowałam. Nie musiałam jej namawiać, ani odejść z odmową – wtedy wszystko miałoby jakiś posmak goryczy. A tak – mogłam postąpić dobrze i zauważać różne takie pozytywne objawy.
Pani zagadywała do mnie – o święta, o pracę, o męża, o studia, o rodzinę, o zdrowie. Ja raczej tylko odpowiadałam. O niej dowiedziałam się tylko, że święta spędzi u jakiejś koleżanki.
Przy okazji patrzyłam na nią i nie mogłam się nadziwić, jaka jest piękna. Nie narzekała ani pół sekundy. Uśmiechała się, biła z niej życzliwość, a oczy miała tak pełne prostoty, że chyba doświadczyłam tego czegoś, co nazywa się „ujrzeć oblicze Jezusa w ubogim”.
Naprawdę, ja jestem bardzo gruboskórna i tego typu teksty spływają po mnie jak woda po kaczce. W ogóle jestem strasznie sceptyczna, gdy idzie o kult świętych (w tym momencie chodzi przede wszystkim o św. Wincentego). Ciężkie to jest, bo bardzo ich doceniam, ale ich przykład i sentencje nijak się mają do moich własnych postaw. A tu – cud się zdarzył – najwyraźniej zrozumiałam o co chodzi św. Wincentemu!
Mówiąc całkiem szczerze, ta pani bardzo przypominała mi Billa „Sznurówkę” Turnera z filmów „Piraci z Karaibów”. Patrzyłam jednak w jej oczy i naprawdę, to ciepło, jakaś taka poczciwość, to wszystko sprawiało, że widziałam jaka jest piękna. Niesamowite.
Urzekło mnie też jej zachowanie. Nie ceregieliła się, gdy chodziło o pójście ze mną, czy wybranie stolika. Natomiast sztućców używała z wielkim namaszczeniem, a usta wycierała serweteczką delikatnie, jakby była na jakimś bankiecie. Szukam jakiegoś przymiotnika, żeby to określić, ale nic mi tu nie pasuje. Chyba jedynie „z godnością”. Może i nie jest ona zadbana – ma brudne ubrania i paznokcie aż czarne – ale nie wygląda na to, żeby się zaniedbała. Po prostu najwyraźniej coś jej się w życiu skomplikowało.
Gdy skończyłyśmy, było już po 14, musiałam lecieć na zajęcia. Zapytałam ją, gdzie teraz idzie, bo zaczął padać śnieg i nie chciałam żeby marzła. Z drugiej strony – cóż mogłam jej zaoferować w takim wypadku? Odpowiedziała jednak, że nocuje u tej swojej koleżanki. Wspomniała też, że pójdzie na dworzec, że może ktoś pieniążek na jedzenie wrzuci. Zaznaczyła, że nie pije alkoholu i wpatrywała się we mnie. Ja też zawiesiłam się na kilka sekund, wpatrując się w nią. Właściwie nie wiem, co tak naprawdę zrobi z pieniędzmi, albo czy ktoś ich jej nie zabierze. Nie widziałam w niej jednak ani cienia podstępu, kłamstwa. Pokochałam ją, naprawdę, więc nawet nie umiałabym jej zostawić z niczym. Wiadomo, świata w ten sposób nie zmieniam, ale pójdę spać szczęśliwsza, bo ta jedna osoba zjadła dziś ciepły posiłek.
Pani podziękowała mi bardzo, złożyła życzenia świąteczne. Ja też dziękowałam jej za towarzystwo i też życzyłam jej różnych dobrych rzeczy. Wyszłyśmy. Pożegnałyśmy się.
Po kilku krokach zawróciłam. Sięgając do kieszeni po rękawiczki, znalazłam prezencik, który dostawaliśmy wychodząc z wigilijki – zapakowany w szary papier, z kokardką i gałązką choinki, a w środku kilka cukierków.
Nie potrafię opisać radości z tego, że szczęśliwym „zbiegiem okoliczności” miałam ten prezent przy sobie. Że dane mi było zostać posłańcem właśnie dla tej pani.
Nie potrafię opisać też radości z tego, że widzę ten mechanizm – że przypadki składają się w całość, albo że mój głos wypowiada rzeczy, których nie zamierzałam. Widzę to, całkiem często odkąd pozwoliłam Bogu działać w swoim życiu.
To niesamowite. Bóg naprawdę istnieje. I naprawdę nie ma innych rąk niż Twoje.
Po prostu się zgódź.
~Sylwia