Życia nie powinniśmy dzielić na etapy. Po pierwsze dlatego, że życie to nie Maraton Warszawski albo Tour de France, a po drugie każdy etap kiedyś się kończy i z przyzwyczajenia wiemy, że na finiszu jest albo nagroda, albo psikus. Takie myślenie ma jedną zaletę. Nie nudzisz się, bo całe życie na coś czekasz w napięciu i ćwiczysz nabytą prokrastynację. Lecz ile można powtarzać: zajmę się tym, byleby do: matury, sesji, pierwszego, świąt, ślubu czy wakacji?
A ja na przykład na nic czekać już nie chcę…
Nie chcę odkładać na później tego, co ma szansę wydarzyć się dziś lub jutro. Jednak nie chcę też planować, że najlepiej gdyby dana sytuacja wydarzyła się w piątek wieczorem, dokładnie między 19, a 20, bo wtedy akurat będę wracać z pracy, nie będę jeszcze znacznie zmęczona, a pora będzie ani za późna na kawę, ani za wczesna na piwo. Stwierdzam, że do niczego w życiu nie można się w pełni przygotować. Na nic nie jest się gotowym w stu procentach. Zresztą w moim przypadku najczęściej bywa tak, że im mocniej przekonana jestem o tym, że mogę coś zacząć, tym gorzej taka sprawa wychodzi, albo nie wydarza się wcale.
Umieć świat smakować
Nie chodzi oczywiście o to, by teraz wszystko robić spontanicznie, bez przemyśleń i wyrywać się z motyką na słońce. Zwyczajnie chciałabym nauczyć się żyć pomału, a jednocześnie z pełną werwą ku temu, co zaistnieje. Żyć bez analizy własnych planów, kalkulowania czy warto i czekania na dobry moment. Chciałabym umieć świat smakować, wąchać, dotykać i czuć takim jakim jest, bez zbędnych opakowań, wstążek i fajerwerków. Potrafię cieszyć się życiem, cokolwiek to oznacza, ale jednak wiecznie mi mało. A może to i dobrze? Dzięki temu nie stoję w miejscu i nie szkoda mi czasu na poznawanie nowego. Już nie dążę do pełnej gotowości i następnego etapu. Bo życie jest dla mnie jednoetapowe. Są przemiany, nowe role, zadania i niejednokrotnie trzeba coś odwrócić, bądź samo odwraca się o 180 stopni, ale to nadal jest moje życie i nikt mnie z niego nie zabierze, ani nie naciśnie guziczka STOP.
Którędy się wraca?
Tuż przed osiągnięciem wieku pełnoletniego byłam jeszcze pełna nadziei, że do dorosłości się dorasta i przygotowuje tak jak do Pierwszej Komunii. Wydawało mi się, że po osiemnastych urodzinach ktoś otworzy przede mną jakąś furtkę i powie: Dzień dobry Natalio, witamy w świecie dorosłych, masz tutaj klucze do nowej rzeczywistości i mapę coby łatwiej było Ci się poruszać, a na odwrocie listę praw i obowiązków. Ani mnie, ani nikogo innego nikt tak nie przywitał. Stało się samo, niekoniecznie razem z osiągnięciem lat osiemnastu.
Naprawdę, są dni, gdy mam ochotę jak dzieciak tupnąć nogą i oznajmić głośno – dorosłam, którędy się wraca?! Lecz potem przychodzi moment kiedy włącza mi się banalne myślenie: Świat jest piękny i co dalej? A może aktualnie dalej nic? Może pięknem się trzeba teraz pozachwycać. Tak powoli… slowly, slowly. W rytm malgaskiego moramora (pomału) i wakacyjnego hitu Despacito. Czasem lekko się wzruszyć, jak trzeba to popłakać z żałości nad tą niejednokrotnie trudną w zrozumieniu pięknością Stworzenia, albo – co nie jest najłatwiejsze, ale skuteczne – obśmiać ten wspólny zamęt i własny plan.
Robić coś trzeba, nie da się czekać na cud pod gwieździstym firmamentem z założonymi rękami, albo podpierając ściany. Ale nie trzeba też spinać się w pełnej gotowości na zadania, wystarczy być gotowym. Gotowym na to życie, które już jest.
~Natalia