Opowiem Wam dziś o największej trudności, z jaką musiałam zmierzyć się na misji. O problemie wprost nie do przeskoczenia, i o tym, jak wiele dał mi motywacji do nauki.

 

Będąc w Projekcie M3 w latach 2015-16 przygotowywałam się do wyjazdu na misję na Madagaskar. W praktyce nie udało mi się zrealizować tego zamiaru, ale byłam bardzo zaangażowana w działalność w Polsce i uczestniczyłam w formacji, szkoleniach medycznych i lektoratach z malgaskiego i francuskiego prowadzonych w Projekcie (obecnie MISEVI). W głowie cały czas miałam Madagaskar – trzy miesiące półkolonii dla dzieci, na których głównym językiem jest miłość, potem malgaski, a francuski to tak na tyle, żeby umieć policzyć pieniądze i nie zgubić się na lotnisku.

A potem jakoś tak wyszło, że jednak pojechałam z Izą na rok do Biro, do Beninu.

 

Sęk w tym, że ta misja była dużo dłuższa, dużo bardziej zobowiązująca i z założenia edukacyjna – organizacja biblioteki obejmowała zarówno skatalogowanie mnóstwa książek, jak i pomaganie dzieciom, gdy nie umiały zrobić zadania domowego oraz organizowanie zajęć dodatkowych. A w Beninie językiem urzędowym jest francuski, więc dzieci w szkole uczą się francuskiego i mówią po francusku, i również my będziemy musiały prowadzić po francusku zajęcia. I tu się zaczynały schody.

To znaczy, przed wyjazdem w ogóle nie docierało do mnie, że to problem. Na lektoracie wszystko szybko łapałam, a zresztą Iza właśnie została magistrem filologii romańskiej i cały ten francuski miała w małym palcu – będzie mogła zająć się rzeczami formalnymi i oficjalnymi, a ja douczę się w trakcie.

 

Tymczasem rzeczywistość okazała się być brutalna. Może i potrafiłam się przywitać i przedstawić, albo zapytać o drogę, ale w Biro nie było nawet ulic między domami, więc „skręć w prawo na drugim skrzyżowaniu” zupełnie nic nie znaczyło. W rozmowach codziennych bez przerwy zacinałam się na najbardziej podstawowych słówkach, których mi brakowało – na przykład „patyk”, „garnek”, „piłka jest pęknięta”, „ktoś już tę książkę wypożyczył”. W dodatku niefrancuscy frankofoni mówią z zupełnie innym akcentem, na ogół bardzo niewyraźnie, co stanowiło problem nawet dla Izy.

 

Prawdą jednak jest, że samo obcowanie z językiem obcym na co dzień jest najlepszą formą nauki. Dzięki temu, że wszystkie szyldy, reklamy, etykiety, wiadomości w telewizji, książki w bibliotece, a nawet rozmowy z innymi misjonarzami były prowadzone po francusku – mogłam oswajać się ze słownictwem, popularnymi zwrotami, samym brzmieniem języka. Było to jednak tak niewyobrażalnie męczące, że już pod koniec najzwyklejszego obiadu ze znajomymi księżmi mój mózg się wyłączał. Miałam też wielkie szczęście mieć nauczyciela pod ręką – mogłam pytać Izę o znaczenie pojedynczych słów lub dlaczego coś się odmienia w taki, a nie inny sposób. Próbowałam też czytać książki z naszej biblioteki. Brałam „Wakacje Mikołajka” albo „Apacza o niebieskich oczach”, słownik francusko-angielski i męczyłam tekst stronę po stronie.

 

To wszystko jednak nie było wystarczające. Nadal czułam się źle z tym, że dzieci dwa razy młodsze ode mnie mówią lepiej. Gorzej – bałam się do nich odzywać, żeby nie nauczyły się czegoś źle, bo przecież sama też robiłam błędy.

Zamknęło mnie to zupełnie na kontakt z ludźmi. Obawiałam się wyjść na wioskę, bo jeszcze ktoś do mnie zagada, a ja nie zrozumiem i dziesięć razy będę prosiła o powtórzenie. Nie było opcji, żebym na przykład kontaktowała się ze stolarzami, gdy zamawiałyśmy szafki do biblioteki. Ograniczyłam się do stałych formułek przy wypożyczaniu książek i prowadzenia zajęć z angielskiego, gdzie przerabiane lekcje i tematy przynajmniej pokrywały się jakoś z moim słownictwem po francusku.

 

Przekonałam się wtedy, jak potężnym narzędziem jest język. Tak naprawdę w wielu sytuacjach można czegoś nie wiedzieć albo nie umieć, ale szybko nauczyć się tego od innych ludzi. Tylko trzeba umieć się porozumieć.

 

Misje są miejscem, gdzie nawet bez słów można zdziałać wiele dobra – nasza siła jest w obecności i uwadze poświęconej drugiemu człowiekowi. Ale tylko do pewnego momentu. Uczenie dzieci poprawnej wymowy głosek i rozwiązywanie problemów przy załatwianiu wizy wymagają trochę więcej. W którymś momencie trzeba wejść na bardziej profesjonalny poziom.

Dlatego od razu po powrocie z misji zaczęłam intensywnie uczyć się języków. W samym MISEVI ogromnie się to przydaje – do kontaktu z Księdzem Generałem Zgromadzenia Misji , z przedstawicielami międzynarodowego MISEVI (choć tu przydałby się też hiszpański), z naszymi znajomymi z MISEVI Słowacja i MISEVI Irlandia, do weryfikacji dokumentów potrzebnych na Madagaskarze (czy wszystko się zgadza w tłumaczeniu przysięgłym aktu urodzenia potrzebnego do wizy), a nawet do polubiania postów Sióstr Szarytek z Odessy bez korzystania z tłumacza Google (wystarczy umieć przeczytać cyrylicę :D).

 

Mówimy o tym ciągle, ale powtórzę – naszych wolontariuszy staramy się jak najlepiej przygotować do pracy na misjach. W cykl formacji wchodzą oczywiście także zajęcia językowe.

Języka malgaskiego uczymy się trochę na własną rękę – wolontariusze wolontariuszy, także w formie wideokonferencji, gdy dalekie odległości między Bydgoszczą, a Krakowiem stoją nam na przeszkodzie. Ponadto ci, którzy jadą na misje roczne lub byli już w ubiegłym roku, uczą się także pod okiem ks. Stefana Zająca CM, wieloletniego misjonarza, który obecnie przebywa w Krakowie.

Języka francuskiego uczymy się w szkole językowej Profi-Lingua w Krakowie – dwa kursy semestralne otrzymaliśmy w ramach wsparcia naszej działalności misyjnej, ale nasi wolontariusze uczą się tam także na własną rękę, również innych języków.

Z kolei osoby wyjeżdżające do Kazachstanu, Odessy i Bałty korzystały z lektoratów języka rosyjskiego prowadzonych przez szkołę językową Advantis.

 

Nauka języków obcych wymaga długotrwałej, systematycznej pracy i nauczyciela, który będzie w stanie dobrze przekazać swoją wiedzę i wyłapać pojawiające się błędy. Dlatego bardzo cenimy sobie wsparcie tych dwóch szkół językowych. Zajęcia prowadzą na niezwykle wysokim poziomie, rozwijając w nas nie tylko umiejętności posługiwania się językiem, ale i znajomość kultury danego kraju.

Prywatnie ogromnie, ogromnie dziękujemy przede wszystkim naszym lektorom za poświęcony nam czas, wszelkie uwagi i motywację do dalszej nauki. Wasz i nasz wysiłek nie idzie na marne, sami widzimy poczynione postępy, a co najlepsze – korzystać z nich mogą nasi podopieczni.

Oby nigdy nie zabrakło nam sił, zapału (i czasu) by dalej rozwijać się na tym polu.

 

~Sylwia

Komentarze

Komentarze