Dam radę! Kto jak nie ja?
Ile już razy patrzyłam w lustro i mówiłam te zdania do siebie. Przed maturą, przed egzaminem na prawo jazdy, kolokwiami, wolontariatami, wyjazdem na misje. W końcu teraz bardzo na topie jest wiara we własne możliwości, obracanie każdej porażki w sukces, poszukiwanie mocnych stron. Kiedy zajrzymy na profile znajomych na Instagrama, Facebooka, uderzają nas równiutko poukładane zakreślacze podczas przedsesyjnej nauki, podziwiamy sesje zdjęciowe szczęśliwych par, zazdrościmy szalonych imprez czy spontanicznych wyjazdów. Wszystko jest perfekcyjne! Kiedy na nieskazitelnym obrazie pojawi się rysa, szybko przysypujemy ją motywacyjnym cytatem. Udajemy przed całym światem, a już najbardziej przed samym sobą, że przecież wszystko jest dobrze. Nie lubimy przyznawać się do błędu, okazywać słabości.
Miesiąc temu przyjechaliśmy na Madagaskar. Każdy z mniej lub bardziej sprecyzowanymi pomysłami, które chce wprowadzić w życie. Nasze rodziny chcą słuchać opowieści z Czerwonej Wyspy, relacji z tego, co udało się dziś zrobić. My też czasem udostępniamy zdjęcia z naszej działalności na misji. Wszystko jest takie piękne. Dzieci z wyszczerzonymi, białymi ząbkami, zajęcia dla nich prowadzone z niesłabnącym entuzjazmem, pielęgniarki w dysponserze z dziarskimi minami. I to wszystko prawda, ale to tylko jedna strona medalu…
Kiedy patrzę na drugą stronę widzę te same dzieciaki z nóżkami podziurawionymi przez paraszi. Widzę naszych wolontariuszy, którzy planują każde zajęcia z podopiecznymi, a z których potem wychodzi jedna lekcja na dziesięć. Widzę naszych pacjentów w dysponserze, którym nie możemy pomóc. Widzę siebie, dla której dużą trudnością każdego dnia jest zaopatrzenie rany bez skrzywienia się.
Jestem typem osoby, która lubi widzieć efekty swojej pracy. Lubię ją sobie zaplanować i potem spełnić postawione sobie zadania. A na Madagaskarze okazuje się, że wcale nie jest to takie proste, żeby nie powiedzieć niemożliwe. Mamy pacjentów z nowotworami, dla których nic już nie możemy zrobić. Mamy dzieci z ranami, które dałoby się wyleczyć, gdyby były do nas przyprowadzane regularnie. Mamy osoby, które byłyby w znacznie lepszym stanie, gdyby częściej czyściły poranione części ciała. I okazuje się, że właśnie tutaj w Marillacu, miejscu, o którym większość ludzi nie słyszała, trzeba stanąć przed tym lustrem i powiedzieć sobie: nie daję rady! Nie umiem! To jest dla mnie za trudne!
I czasem się zastanawiam, po co to wszystko. Czy nasza praca tutaj ma jakiś sens?
Jest taka jedna dziewczynka, którą mam przed oczami przez większą część dnia. Odwiedzamy ją codziennie z Agatą i zmieniamy jej opatrunki. Mauricette ma 14 lat, włosy zaplecione w warkoczyki, duże brązowe oczy i najpiękniejszy uśmiech na świecie. Ma też nowotwór skóry, który rośnie jej na pośladkach i powiększające się z każdym dniem obrzęki nóg oraz brzucha. Cały dzień spędza w chatce niedaleko dysponseru. Nie umiem z nią porozmawiać. Głównym słowem,jakie do niej kieruję, jest niepewne: ’marari?’ (czy boli), kiedy czyszczę jej rany. A pomimo to ona codziennie wita mnie swoim pięknym uśmiechem i mówi cichutko ‚salama Magda!”. Czasem przysypia, a czasem kiedy Agata zmienia jej opatrunek, lubi się bawić moim zegarkiem. Dzisiaj zauważyła mój różaniec na palcu i zaczęła go obracać. I tak patrzy na mnie tymi dzielnymi oczami, jakby chciała mi powiedzieć, że to ja powinnam to robić. Że to może ważniejsze od każdego opatrunku, który jej zakładam.
Pierwsza lekcja Madagaskaru to lekcja pokory. Lekcja ta zaczęła się miesiąc temu, ale myślę, że będzie trwać jeszcze długo po powrocie. W trakcie tej lekcji uczę się, że choć dziesięć razy nam już tu coś nie wyszło, to jedenastego dnia też wstaniemy o tej niezmiennej 6:21 i pójdziemy do ludzi, dla których tu przyjechaliśmy. I choć tyle lekcji z dzieciakami nam nie wychodzi, to wieczorem siądziemy i zaplanujemy kolejne. Choć wiem, że nie pomożemy niektórym chorym, to i tak pójdziemy do nich i będziemy robić to, co jesteśmy w stanie. Madagaskar zadaje też zadanie domowe. Uczy mówić, że miałam dzisiaj trudny dzień. Uczy mówić, że nie dałam sobie z czymś rady. I wiecie co? Chyba będę te zadania domowe odrabiać.
~Magda