Wczoraj dokonałam czegoś niesamowitego!
Poszłam do apteki. Kupiłam Octenisept. I zaniosłam go siostrze Marcie.

Wspaniałe, prawda?
Pojawia się tylko pytanie: co w tym takiego niesamowitego? Chyba każdy z nas był kiedyś w aptece.

Wyjątkowo nie będę roztkliwiała się nad tym, że są na świecie miejsca, gdzie aptek po prostu nie ma. Wolę pokazać Wam w jakim świecie żyjemy my.

 

Dostałam proste zadanie – pójść do apteki i kupić dla Szarytek pięć litrowych butelek Octeniseptu. Warunki były dwa: musiałam zdążyć przed 10:30, zanim siostra Marta wyjedzie na Ukrainę, no i zrobić zakupy na fakturę. Najlepiej jedną, bo gdy mamy za dużo papierków w księgowości, to płacimy więcej.

Sprawa była prosta, choć pojawiły się trudności – apteki nie posiadają tylu dużych Octeniseptów na składzie. Właściwie na ogół w ogóle ich nie miały. Nie dziwi mnie to. Nikomu nie są potrzebne w takich ilościach, a jeśli już, to można je zamówić i będą do odbioru na wieczór. Tyle że ja musiałam zdobyć je JUŻ.

Pędziłam ulicami, zahaczając wszystkie możliwe apteki po drodze. Odwiedziłam ich sześć, a tylko w dwóch było po jednej butelce potrzebnego mi środka odkażającego. Czas mijał, a ja nadal pozostawałam z niczym (pojedynczych nie kupiłam, wróciłabym po nie w ostateczności). W końcu któraś pani aptekarka skierowała mnie w miejsce, gdzie miały być aż cztery sztuki!

Deszcz nie przestawał padać, a tramwaj miał być dopiero za 5 minut, więc potruchtałam te dwa przystanki. Okazało się, że szczęście mi sprzyja – faktycznie mieli cztery litrowe Octenisepty w zapasie. Wzięłam wszystkie tak jak należy – na fakturę, co jak zwykle zajęło mnóstwo czasu. Dyktowanie nazwy „Stowarzyszenie Świeckich Misjonarzy św. Wincentego a Paulo MISEVI Polska” jest dość uciążliwe…

Była już 9:45, więc w pierwszej napotkanej aptece kupiłam piątą butelkę. Chwała Panu, że w ogóle ją mieli! Tu powtórka z rozrywki – dyktowanie nazwy stowarzyszenia – i czas stał się bardzo krótki. Szybko przejrzałam rozkładu autobusów i tramwajów, żeby oszacować, który przystanek mam bliżej, co dłużej jedzie i jak daleko od domu sióstr wysiądę. Trudna decyzja. Zostało mi tylko pół godziny, naprawdę bałam się, że siostra odjedzie bez tych medykamentów.

Szybkim marszem, z dodatkowymi 5kg w plecaku, dostałam się na autobus. Po drodze zdobyłam numer do siostry Marty, żeby jej się zameldować: „będę pod furtą o 10:26, ale będę na pewno”. Siostra nie była spięta, zresztą okazało się, że jedzie samochodem, więc parę minut obsuwy jest wybaczalne.

 

Odetchnęłam po tym maratonie. W nieco ponad godzinę, pędem, w deszczu, odwiedziłam osiem aptek, żeby zdobyć co trzeba i zrobić to jak najoszczędniej. Udało się.

Gdy tak siedziałam w autobusie, trzy przystanki od celu podróży, przyszło mi na myśl, że gdyby jednak się nie udało, też nikt by mnie nie winił. Składało się na to kilka okoliczności, nieistotnych już tak naprawdę. Miałam też świadomość, że nie była to moja pierwsza akcja tego typu, i że w którymś momencie może mi się coś nie udać. Zdarza się po prostu.

A potem pomyślałam, że chociaż porażka nie byłaby jakaś bardzo druzgocąca dla mnie samej, to z punktu widzenia misji w Odessie – jak najbardziej tak.

Ja nie wiem, na ile wystarcza taki Octenisept. Nie wiem, czy jedna butelka to 20, czy 200 zdezynfekowanych ran. Wiem jednak, że brak pięciu litrów bardzo utrudniłby siostrom niesienie pomocy.
W ich pracy „rana” to nie skaleczenie podczas krojenia warzyw w naszej posprzątanej kuchni.
Wśród bezdomnych „rana” to raczej oparzenie, odmrożenie, amputacja, gnicie i ropienie. To coś, co goi się bardzo źle ze względu na beznadziejne warunki życia, wyniszczenie organizmu, czy niedożywienie. Nie potrafię sobie wyobrazić jak to musi boleć i przeszkadzać w codziennym funkcjonowaniu.

Pomyślałam sobie, że te pięć litrów Octeniseptu to kilkadziesiąt, może kilkaset opatrunków. To lekkie uśmierzenie bólu kilkudziesięciu osób. Właściwie, to może nawet kilkadziesiąt zakażeń, które NIE wdadzą się w te rany, kilkanaście kończyn, których NIE trzeba będzie amputować.

To wszystko kosztowało mnie raptem półtorej godziny chodzenia w deszczu.
Spokojnie, mam ciepłe buty, nieprzemakalną kurtkę i dobrą kondycję. Nie będę chora i nie zmęczyłam się za bardzo. Robiłam to, co lubię, z poczuciem spełniania dobrego uczynku.
To bardzo niska cena za oszczędzenie realnego bólu i krzywdy kilkudziesięciu osób.

 

Żyjemy w zupełnie innym, całkiem wygodnym świecie. Nie powiem, że bez problemów, bo to byłoby kłamstwo, ale jednak jesteśmy na zupełnie innym poziomie. Mam te buty, kurtkę, trochę wolnego w poniedziałek przed południem, zjadłam śniadanie, a po powrocie wypiję ciepłą herbatę. I to jest normalne. Tak jest dobrze.
Zupełnie zapominam, że to wszystko jest wielkim szczęściem, wielkim darem od Boga. Niektórzy tego nie mają, są mniej lub bardziej biedni, poszkodowani przez życie – wiadomo.

To, co chciałam Wam przekazać w tym wpisie, to poczucie otępienia, gdy wiedząc to wszystko w końcu poskładam puzelki w całość. Gdy dociera do mnie, że przed chwilą usprawiedliwiłam sobie, że to nie koniec świata, gdybym nie dała rady kupić tyle Octeniseptu w półtorej godziny. To się zdarza, było dużo niesprzyjających okoliczności.
Ale na drugim końcu tego łańcucha ludzi i zdarzeń jest kilkadziesiąt osób, które coś bardzo boli.
Nie, nie metaforycznie.
Emocjonalnie? Duchowo? Pewnie też mają problemy.
Ale to jest ból całkiem fizyczny. I gdy się te rany tak po prostu zaniedba, wszystko może zacząć się psuć, wdadzą się robaki i ogólnie zdrowie i życie tych ludzi może być zagrożone.
Dla nich brak jednej głupiej butelki Octeniseptu to JEST koniec świata.

Dla nas prawdziwe są nasze problemy – to że pada deszcz, że mam za mało czasu na wszystko, że zakupy muszę robić na fakturę – a całe to opowiadanie o innych krajach i obcych ludziach, to jakaś abstrakcja. „Ktoś”, „gdzieś”.
Ale dla nich, to ICH życie jest realne, a MY stanowimy tylko abstrakcję. DLA NICH ich krzywda jest jak najbardziej prawdziwa. Bo oni, niezależnie kim są, żyją tak samo prawdziwie jak i my. Bo życie jest naprawdę.

~Sylwia

Komentarze

Komentarze