5:30 Budzi mnie śmiech zaraz koło mojego ucha. To jeszcze sen, czy już jawa? Przecież śpię sama w pokoju, zresztą, komu chciałoby się śmiać o tej porze? A może to pierwsze oznaki malarii? Czyżby w końcu dopadła i mnie? Uchylam jedno oko i staram się wybudzić mój mózg z resztek snu. No tak, jaszczurka. Jaszczurka stoi (stoi?) na ścianie zaraz obok mojego łóżka i śmieje się do rozpuku. Próbuje ją przegonić wprawiając w ruch moskitierę, ale najwyraźniej jeszcze bardziej ją to rozbawiło. Dopóki nie przyjechałam na Madagaskar nie wiedziałam, że jaszczurki się śmieją. Wielu innych rzeczy również nie wiedziałam. Na przykład, że cynamon to drzewo. Karaluchy-endemity syczą, gdy chcesz je przegonić miotłą. Można powiedzieć „tak” brwiami, nie zmieniając wyrazu twarzy. A przynajmniej Malgasze potrafią.
6:29 Dopiero zaczyna się dzień, a z nieba już leje się żar. Z jednej strony rozpoczynające się upały trochę męczą, ale z drugiej strony myślę, że w Polsce o tej porze wystawałabym nosem spod ciepłej kołdry płacząc, że muszę wstać i przeżyć szok termiczny. Jest dobrze. Podążam do kaplicy w japonkach i koszulce dziarskim krokiem (o tyle na ile można iść dziarskim krokiem o 6:30). W kaplicy klerycy rozpoczynają już poranne śpiewy i za chwilę rozpocznie się Msza Święta. Po kilku miesiącach jestem już w stanie uczestniczyć w niej czynnie, odpowiadając z książeczką w ręku na większość tekstów po malgasku. Podczas Ewangelii pomagam sobie polskim tłumaczeniem (błogosławieni wolontariusze, którzy zostawili tutaj polskie Pismo Święte – dziękuję Wam!), podczas śpiewów uśmiecham się ładnie do brata siedzącego obok, by otworzył mi śpiewnik na odpowiedniej stronie i staram się wymówić w tym samym tempie co Malgasze zlepek słów, który widzę przed sobą. Jeśli myślicie, że będąc na kontynencie afrykańskim doświadczam śpiewów z bębnami i innymi tradycyjnymi instrumentami to odpowiadam: a gdzie tam! W pierwszym rzędzie wodzirejem- organistą jest jeden z kleryków i przygrywa na keyboardzie używając disco-podkładów. Nie do końca odpowiada to może mojej estetyce (szczególnie, gdy tonacja śpiewających i grających znacznie się różni), ale każdego dnia zachwycam się tym, że tu KAŻDY uczestniczy czynnie w Liturgii, włączając się we wspólny śpiew. Fascynuje mnie też to, że na całym świecie Msza Święta ma taki sam schemat. Mało kiedy czuję tak namacalnie, że Kościół jest jeden (jak głosi Credo), niż wtedy gdy mimo tego, że nie rozumiem większości wypowiadanych w chwili obecnej słów przez kapłana, wiem dokładnie w jakim momencie Eucharystii jesteśmy i co się właśnie dzieje. Niesamowite.
7:02 Wychodzimy z kaplicy i ustawiamy się w kręgu, podając sobie po kolei rękę i mówiąc Dzień Dobry, Salama, Buongiorno albo Guten Tag. Uwielbiam ten moment. Z kolei wtedy odczuwam namacalnie, że Kościół jest powszechny i tworzy go wspólnota ludzi. Ludzi, którzy mogą zajmować różne pozycje społeczne, być w różnym wieku, pochodzić z innego kraju, ale w tym momencie stają obok siebie i są rodziną. Najbardziej różnorodną, szaloną i niezwykłą rodziną na świecie, bo która normalna rodzina ma Boga za Ojca? 🙂
8:30 Z napełnionymi po śniadaniu żołądkami ruszamy zacząć pracę w salce fizjoterapii. Każdego dnia z lekkim niepokojem zastanawiam się: czy dziś przyjdzie kolejny pacjent? Czy będziemy potrafiły mu pomóc? Czy zrozumiemy co do nas mówią? I czy my znajdziemy odpowiednie słowa, by poprowadzić terapię, odpowiedzieć na pytania, same jakieś zadać? Każdy dzień fizjoterapii w Marillacu to lekcja.
Lekcja pokory – gdy okazuje się, że moje doświadczenie i wiedza są za małe albo gdy widzę ludzkie cierpienie, któremu nie jestem w stanie zaradzić.
Lekcja wiary – gdy patrząc na to cierpienie zadaję sobie pytanie „dlaczego?” i nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi.
Lekcja radości – gdy cieszę się z tego, że po miesiącu pracy z dziewczynką w końcu udało mi się znaleźć z nią nić porozumienia, albo gdy mogę odkryć w sobie artystyczny zew i namalować chmurę na ścianie, by upiększyć salę do ćwiczeń.
Lekcja cierpliwości – gdy staramy się wytłumaczyć rodzicom dziecka swoim nawet nie podstawowym malgaskim, jak prawidłowo ćwiczyć z dzieckiem w domu lub gdy gimnastykujemy się na wszystkie strony, by pokazać pacjentowi o co nam dokładnie chodzi w wykonaniu tego ćwiczenia.
12:45 Upragniony czas – poobiednia sjesta. W teorii czas odpoczynku. Jak dobrze pójdzie to może uda mi się poleżeć i poczytać książkę? Albo zdrzemnąć godzinkę? O nie! Przecież zapomniałam, że muszę zrobić pranie. Szykuję więc miski z wodą, proszek, ubrania i zasiadam do ręcznego prania. Czasami mam wrażenie, że moje ubrania nie są do końca wypłukane, ale jak pomyślę, że mam zmienić kolejny raz wodę i kolejny raz wyrznąć wszystkie te koszulki to przestaje mi to przeszkadzać. Patrzę na zegarek- 13:40?! Błogosławiona pralka, do której tylko się wrzuca ubrania i można wyjść z łazienki! Będąc na Madagaskarze doceniam tak oczywiste dla mnie rzeczy w Polsce jak bieżąca woda w kranie, woda pitna dostępna na każdym kroku, kurek w kuchence gazowej, dostępny w aptece dobrej jakości bandaż elastyczny. Wywieszam pranie na sznurek, siadam na chwilę rozkoszując się chwilą przerwy i wracam na 14 do salki.
16:00 Koniec fizjoterapii na dziś. Na drodze tych kilkudziesięciu metrów, które dzielą nasz dom od sali do fizjoterapii chociaż raz odpowiem na pełne uśmiechu okrzyki dzieci: „Salamooo Tereza!”, odmacham komuś na powitanie lub odkiwam głową. I tak za każdym razem. Może w Polsce częściej byśmy się uśmiechali, gdyby tak każdy na ulicy się czasem uśmiechnął do obcej osoby i zaczepił: „Dzień dobry! Co tam u ciebie?” Chociaż ja pewnie zaczęłabym się zastanawiać kim jest ta osoba, skąd ją znam… i o co jej tak naprawdę chodzi?
18:30 Modlitwy wieczorne. Szczerze? Czasem po całym intensywnym dniu nie chce się już na nie iść. Ale ostatnio zaczęłam doceniać te pół godziny wyciszenia i osobistej modlitwy. To czas, kiedy mogę się na Niego spojrzeć i podsumować dzień. Zadać trudne pytania i udawać, że nie słyszę odpowiedzi, bo czasem one też są trudne. Spytać o to czemu tu jestem, kim właściwie jestem, co ze mną będzie. A czasem (a nawet bardzo często) po prostu pomilczeć. I przypomnieć sobie może nie tyle dlaczego, ale dla KOGO tu jestem. Przypomnieć sobie o Nim. Bo wbrew pozorom, mimo tego, że to przecież wolontariat misyjny, z ramienia chrześcijańskiego stowarzyszenia, w sercu katolickiego Zgromadzenia to w ciągu dnia, w wirze codzienności, łatwo zapomnieć o istocie tego wszystkiego – o tym, że w centrum każdego mojego działania ma być Bóg i drugi człowiek.
22:20 W Polsce chodzę spać nie wcześniej niż o północy, tutaj zamykają mi się oczy w sumie zaraz po kolacji. Jeśli mamy siłę to pewnie zagramy z dziewczynami przed snem w jakąś grę albo rozgadamy się przy stole. Jeśli nie, każda legnie w swoim łóżku. Mija kolejny dzień, a nawet miesiąc! Zasypiam i myślę sobie, że dobrze tu być. Z tymi ludźmi, w tym miejscu, z tą jaszczurką wędrującą po ścianie i żabą przyklejoną do szyby w oknie pokoju. I nie mogę się doczekać co przyniesie dzień kolejny.
~Teresa